Spieszmy się kochać braciszków (i siostrzyczki)
Szósty – nikt nie miał
nic przeciwko niemu. A i on nie za bardzo. Raz, czy dwa dostałem łapką. Bez agresji.
Raczej kontrolnie. Każdy ustala własne granice.
Czasami mu wyjadałem
jedzenie. Trochę się irytował. Chyba, że już nie miał na to ochoty. Tego leczniczego
żarcia, znaczy się, nie jadłem. Raz spróbowałem. Racje miał Juljusz, że nie
dobre. Wszystko co dla zdrowia, jakieś takie paskudne. Rodzice mówią, że
trzeba. Nie byliśmy co do tego przekonani.
Juljusz był spoko. Nigdy go
nie przeganiałem. No może raz, nim się wprowadził. Próbował przejść przez
ogrodzenie, a ja nie wiedziałem, czy rodzice pozwalają. Potem, jak z nami
zamieszkał, to już nigdy. Bo on doby kot, a ja dobry pies.
Snuliśmy plany podziału
władzy. Między trójkę, albo czwórkę, bo nie wiadomo jak tam z siostrą (trudny
temat), mieliśmy dzielić wpływy. Nabierał już masy. Nabierał siły. Pierwszy był
na śniadaniu i kolacji. Wyjadał najlepsze kawałki mięsa. Pozwalałem, bo chory, bo musi nabrać sił. A i
tak starczy dla wszystkich. Zresztą, kto by go odgonił.
Jednym okiem ogarniał
wszystko. Zmierzwiona czupryna i zawadiacka mina. A jak coś, to rzucił taką wiązankę,
że szło w łapki.
Przeżył wiele. Nie chciał
o tym opowiadać. Liczyło się dla niego tu i teraz. Że dobra miejscówka; że
żarcie (raczej) nie najgorsze; że dbają i traktują jak należy. Narzekał czasem
na ograniczenia. Wszystko przez tych wetów. Potakiwałem ogonkiem, też tego nie lubiłem. Niby
dla naszego dobra, ale taka kontrola to bywa irytująca.
Nie zdążyliśmy się dobrze
dogadać. Odszedł. Szybciej niż ktokolwiek się spodziewał. Teraz jest tak cicho i pusto. Czujemy zapach... wspomnienia –
jakoś sobie radzimy. Mamy ducha teraz w rodzinie.
Komentarze
Prześlij komentarz